Relacje z wypraw najlepiej pisać
od razu, na bieżąco i na świeżo, gdy tylko można usiąść spokojnie przy jakimś
sprzęcie do pisania. Dlatego trochę inna kolejność: dziś piszę o tym co było
dzisiaj mimo, że w kolejce czeka na opisanie osiem innych wypraw.
Jesień ma coś w sobie takiego, że
nie da się być obojętnym. Uwodzi swymi kolorami tak, że chcemy ruszyć się z
domu na przekór pogodzie. Jednak patrząc rano w chmury w kolorze ołowianym mknące po niebie mieliśmy chwilę zwątpienia. Jednak wystarczyło, że chmury odsłoniły
kawałek błękitnego nieba, abyśmy uwierzyli, że ten dzień jest idealny, aby
ruszyć na Biskupią Kopę, najwyższy szczyt Gór Opawskich - wysokość n.p.m.: 890 m, wyniesienie: 174 m. Szczególnie, że
sprzyjało nam przesunięcie czasu, które pozwoliło pospać godzinę dłużej. Biskupia Kopa jest nam dobrze znana - w końcu to najbliżej położone od Opola góry.
Najczęściej wybieraliśmy szlak z Pokrzywnej, ale też z Jarnołtówka. Tym razie
zdecydowaliśmy się na szlak od strony czeskiej, który ma swój początek w Zlatych Horach.
Droga na miejsce początku szlaku minęła szybko, gdyż tradycyjnie, jak to w niedzielę, na drogach nie
było dużego ruchu. Samochód zostawiliśmy na parkingu koło sklepu w centrum Zlatych Hor i
przez chwilę szukaliśmy wejścia na szlak w kolorze zielonym. Mimo iż chmury
nadal były nad nami, wiatr powodował, że po chwili zaczęło się przejaśniać. Byliśmy
odpowiednio ubrani: czapki, rękawiczki, bielizna termoaktywna, bo końcówka października
to wiadomo, że temperatura już niska, a i wiatr też przez chwilę dawał uczucie
zimna. Potem rozgrzaliśmy się mocno podchodząc pod górę. Szlak zielony oceniam na
chyba najszybszy ze wszystkich prowadzących na Biskupią Kopę, jednak w 80% cały czas dość stromo pod górę.
Jesień dookoła, w swoim apogeum radowała nasze oczy ciągłą feerią barw, od żółci
przez rude złoto po czerwień, a w tym wszystkim nadal dużo zieleni. Pierwszy
nasz postój był już po 15 minutach przy Kościele św. Rocha, starym a przez to
atrakcyjnym. Niestety drzwi były zamknięte. Przez dziurkę od klucza zobaczyliśmy
obraz św. Rocha. Na kaplicy jest tablica mówiąca o poległych żołnierzach w
wojnach austriacko-pruskich w 1759 i 1779. W Wikipedii wyczytałam jeszcze: "powstała w XVII wieku. W XVIII wieku w jej pobliżu stoczono dwie krwawe
potyczki austriacko-pruskie, a nazwę góry zmieniono na Krwawa góra".
Szlak zielony poprzecinany jest drogą-szosą, więc można
też podjechać wyżej i stamtąd dopiero iść na szczyt ale cóż to za przyjemność
w 15 minut osiągnąć szczyt góry? Nam trasa zajęła trochę ponad godzinę z uwagi na dwie
przerwy na herbatę, zdjęcia itp. Gorąca herbata w dwóch termosach to podstawa na jesienne wyprawy :-)
Po drodze w kierunku szczytu minęła nas jedna
grupka trzyosobowa i jeden samotny pan, więc myśleliśmy, że na górze będą oprócz
nas może dwie osoby, w tym pan, który obsługuje wieżę. Zostaliśmy mile
zaskoczeni, bo na górze było jednak więcej osób. Po krótkiej przerwie na herbatę, kanapki i wystawianie twarzy w promieniach ciepłego słońca, które właśnie wychyliło się na
dłuższy czas za chmur, weszliśmy na górę wieży. Tak jak wspomniałam byliśmy na
niej nie jeden raz i nawet próbowałam dziś zliczyć ile razy tam byłam. Jednak trzeba
przyznać że góry mimo jakiejś stałości, zmieniają się. Czasem same, czasem
natura wtrąci swoje trzy grosze, częściej to jednak człowiek przyczynia się do zmian w przyrodzie. W tym roku
zauważyliśmy ogromną wycinkę drzew po stronie polskiej na zboczach Zamkowej
Góry. Góra widocznie wyłysiała i pewnie za chwilę będzie tam rósł młodnik. Czasem
trzeba niestety ... Widoki w cztery świata strony jak zawsze piękne .
Wiatr
jednak nie pozwolił na zbytnio długie zachwyty i zeszliśmy z wieży. Żegnając
się z panem z wieży usłyszeliśmy, że rano padał tutaj drobny śnieg. Kupiliśmy
oczywiście pamiątkowy magnes na lodówkę i ruszyliśmy w dół tym razem szlakiem niebieskim.
Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć wycinkę drzew po stronie czeskiej z użyciem
niezwykłej maszyny, która ścinała drzewo, przecinała drzewo, ogołacała go z
gałęzi i przecinała na kawałki. Niestety w związku z przecinką czekała nas
jeszcze jedna atrakcja - błoto powstałe w koleinach po gąsienicach tej maszyny, jak nazwali ją chłopcy: potwora z gór :-)
Widoki pięknych kolorowych drzew nie
opuszczały nas ani na chwilę. Korzystając ze słońca robiliśmy kolejne zdjęcia
cudnej jesieni.
Natrafiliśmy też na opuszczoną, zniszczoną,
kamienną starą chatę. I zastanawialiśmy się kto tu kiedyś przebywał.
Szlak niebieski łączy się w pewnym momencie z
żółtym i to nim wróciliśmy do Zlatych Hor robiąc fajne kółeczko. Same Zlate Hory zrobiły na nas przemiłe wrażenie bardzo zadbanego i ładnego miasteczka. Dowiedzieliśmy
się też, że jest tu Skansen Górniczy Młyny Rudy Złota - replika
średniowiecznych młynów górniczych połączonych ze ścieżką dydaktyczną. W dwóch
drewnianych budowlach można prześledzić proces kruszenia rudy złota, a przy
odrobinie szczęścia kawałki tego cennego metalu zabrać ze sobą. Drewniane
urządzenia, wykonane według oryginalnych szkiców, napędzane są kołem wodnym,
które czerpie energię ze specjalnego kanału. W okolicy Skansenu Górniczego
przebiega ścieżka dydaktyczna „Dolina Zagubionych Sztolni”. Co oznacza że
musimy tu wrócić. :-) Wycieczka bardzo udana, z dobrymi humorami. Czasem warto
wybrać się na znane już miejsce ale spróbować go poznać z innej perspektywy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz